Śledztwo i kaszanka

Fotografia przedstawia dwóch żandarmów Carskich idących przez brzozowy las. Niższy z policjantów ubrany jest w białą, służbową pelerynę z pod której wystaje ostrze szabli. Wyższy z funkcjonariuszy ma założony na mundur stary chłopski kożuch. Przedstawiciele prawa wyglądają niechlujnie, sprawiają wrażenie niezainteresowanych służbą. Można określić ich jako ofermy kompanijne.
Posterunkowy szedł z wolna główną ulicą Rytwian. Odprowadzany czujnymi spojrzeniami rzucanymi zza opłotków rozglądał się bacznie po mijanych chałupach. Niespodziewana wizyta staszowskiego stróża prawa zaniepokoiła miejscowych kmieci. Przed gminną studnią zebrał się tłumek gospodarzy.
– Obaczycie, będzie jeszcze z tego bida – rzekł stanowczo dryblas w skórzanym fartuchu. – Carskie nie chodzą tak sobie po wsi.
– Łazi, bo mu płacą, a ty Myron głupiś jak to twoje kowadło – rzucił pogardliwie jeden z gospodarzy. – U nas ludzie spokojne, żandarmy nie mają tu co szukać.
– Nie wszystkie takie spokojne – prychnął kowal. – Żebym wam Stanisławie nie powiedział.
– Choć no Myron ze mną kawałek, odprowadzę cię do kuźni. – Mężczyzna uśmiechnął się promiennie i ruchem głowy wskazał kierunek. Przez chwilę szli w milczeniu, gdy byli opodal kuźni, współtowarzysz kowala zatrzymał się i spytał łagodnie.
– To co mi chcesz powiedzieć bracie?
– A choćby to, że trzymacie Staszku z tymi chwostami z kolonii. Myślicie, że ludzie nie wiedzą co to za ptice? Wystarczy jedno moje słowo i te dwa dziady w tiurmie zgniją.
– Tak. – Staszek z kpiącym uśmiechem spoglądał w głąb kuźni. – Powiedz choć jedno słowo i zacznij gasić palenisko. Wszyscy we wsi wiedzą, że ja od nich fanty biorę, a ty wytrychy robisz.
Podniósł wiszącą na rogu kowadła niewykończoną podkowę i podał kowalowi.
– Przyda ci się, na szczęście. A będzie ci potrzeba bardzo dużo fartu, gdy doniesiesz na chewrę. Cała wieś z nich żyje, pokaż jednego, któremu nie pomogli!
Czerwony ze złości kowal ściskał w spracowanej dłoni podkowę. Wściekle cisnął ją w kąt warsztatu i zamaszyście splunął na klepisko.
– Potrzebne mi to było jak świni siodło – sarknął.
– Z fartem chewra. – Staszek wszedł na podwórze chałupy Oczka i Tabakiery. – Co cię tak rozczuliło?
Oczko stał w progu domu ocierając rękawem łzy. Siąknął potężnie nosem i skinął głową w stronę ławeczki stojącej przy oknie. Wielka micha siekanej cebuli tłumaczyła stan ducha Maniusia.
– Daj spokój bracie, wolałbym kamienie u Cara tłuc. Ale opłaci się troszkę pocierpieć za kaszankę.
Wskazał dumnie na zająca kruszejącego na gwoździu wbitym w futrynę.
– Spójrz, tego, gdy skruszeje, ze śmietaną sobie zrobię. W winku zamarynuję, ziół dodam i do szabaśnika. Mówię ci, palce lizać. – Oczko mimowolnie przełknął ślinę. – Przynieś coś na ochlej, to dostaniesz comberek albo skoki.
– Maniek, obyś spuchł pasibrzuchu. Potrafisz myśleć o czymś innym niż żarcie? – parsknął Staszek, ale uśmiech szybko zniknął mu z twarzy. – Gdzie Leon? Muszę z wami pogadać. Coś we wsi śmierdzi.
Oczko spoważniał w jednej chwili. Wskazał gestem dłoni drzwi.
– Chodź do środka.
Sytuacja w Staszowie stawała się coraz bardziej napięta. Skok na kolektora odbił się szerokim echem w guberni. Ktoś wysoko postawiony postanowił za wszelką cenę schwytać sprawców kradzieży. Do miasta skierowano dodatkowych tajniaków w towarzystwie komisarza z Radomia. Miejscowe policmajstry ruszyły w teren, grubo smarując informatorów. Do skromnych, zawsze gościnnie otwartych cel cyrkułu trafiali coraz to nowi podejrzani. Większość z nich po przesłuchaniu połączonym z obowiązkowym omłotem została wypuszczona na wozduch. Część pechowców trafiła na dłużej do cienia, główni sprawcy zamieszania jednak pozostali nieuchwytni. Nieliczni z blatnych, którzy wiedzieli, bądź domyślali się, kto skroił egzaktora, milczeli. Każdy, kto wziąłby do młyna Mańka lub Leona, trafiłby pod dyntojrę. Leon po wyjściu z knajpy Wójcika większość czasu przesiedział u blatnego stelmacha. W powrotną drogę ruszył dopiero, gdy carscy przysiedli na zadkach w knajpach i hotelu. Do Rytwian dotarł kwadrans na dziesiątą. Przez brudną szybę w oknie chałupy sączył się żółtawy płomień lampy naftowej. Dochodząc do opłotków Tabakiera zagwizdał w umówiony sposób, ostrzegając wspólnika.
Gdy Leon wszedł do izby, Maniek z ponurą miną siedział za stołem. Obok kopcącej naftówki spoczywał naładowany i gotowy do strzału nagant. Pod stołem tkwił wbity majcher.
– Wojna idzie? – spytał Leon, stając w progu. – Oby nie – dodał ironicznie, wskazując na smętne resztki kolacji. – Całe zapasy omeresiłeś.
– Mogłeś przyjść wcześniej. – Oczko wzruszył ramionami. – Zresztą, gościa mieliśmy. Musiałem coś na stole postawić. Taki zwyczaj.
– Zostało coś dla mnie, panie gościnny?
– Myślałem, że w Staszowie kuszałeś. Kaszanka jeszcze jest na piecu. Zresztą, odechce ci się jeść. Siadaj i słuchaj. Po wsi plątał się Magiera. Hint z niego żaden, nawet wszy w kożuchu nie znajdzie, ale ludzi blatować próbował. Na spytki brał, ruble wciskał. Pytał, czy kto obcy się nie kręci… Takie wiesz, skiełowskie gadanie do carskiego luda. Gorzej, że na dobry grunt trafił. Z Myronem się spiknął, kowal ma długi spore, odkąd warsztat ulepszył. Mogą być curesy, jak się złasi na carskie kopiejki.
Tabakiera wyjął nóż wbity pod stołem i pokroił na skibki resztę chleba. Wytarł zastygnięty w brytfannie tłuszcz. W milczeniu nalał do szklanki ostatek wódki i wychylił duszkiem zawartość szkła. Zakąsił i podnosząc na wysokość oczu kromkę, rzekł zafrasowanym głosem:
– Chasena może być z tego niezgorsza. Kowal mordę na kłódkę musi trzymać, bo umoczony jest na równi z nami. Nie na darmo mu farmazona wstawiłem i kazałem punce na każdym klamocie stawiać. Uwierzył, że to innych blatnych przekona do jego szpeja. Pogadam z nim jutro. Lewe flepy będziemy mieli najdalej za trzy dni. Poślemy miglanca Pikula do Grażyny i spotkamy się w jakimś prawilnym miejscu. Mandżur kupimy po drodze. Najdalej za tydzień zaczniemy kanikuły.
– Brzmi rozsądnie. Przycupniemy na parę dni i hulaj dusza, diabła nie ma. Jak papiery prawilne to i na koniec świata można jechać. Ameryka – rozmarzył się Maniek. – Tam człowiek wie, że żyje.
Leoś się uśmiechnął i odparł:
– Tak daleko się nie wybieramy. Brykniemy nad morze. Koleją do Warszawy, później Gdańsk i Sopot. Kto wie, może i Berlin…
– A w tym całym Sopocie, to co prócz remantyzmu można znaleźć? – Mina Mańka była daleka od entuzjazmu.
– Reumatyzm nie remantyzm ciapciaku. Wanny zdrojowe tam są prima sort. Wreszcie się porządnie wyszorujesz łapciuchu. To kurort pierwsza klasa, hrabie z Warszawy tam kałduny moczą.
Maniek odął się dumnie i wyrecytował dziecinną rymowankę:
– Za ciapciaka kapeć w ptaka, za łapciucha dyszel w niucha. Wykąpać to ja się mogę w rytwiańskich stawach. Przy okazji jakąś rybkę przyniosę do bimberku. Niech tylko św. Jan wodę ochrzci, brykniemy się nad wodą posiedzieć.
Tabakiera spojrzał z politowaniem na kompana.
– Maniuś, tam ze wszystkich stron bogate frajery się zlatują. To jeden wielki dom gry. Do obrazków masz rękę, jak się uda zrobimy kilka ustawek i za czas jakiś wrócimy bogatsi o niezły sarmak.
– Po ciekawości, zanim cię wykpię, powiesz, skąd ci ten cały Sopot – rzekł dociekliwie Oczko – przyszedł do puściochy?
Leon wyjął zza parkana złożoną gazetę i rzucił na stół.
– Leżała u Wójcika na stole. Jakiś skieła ją zostawił. Czytaj tu. – Wskazał palcem na artykuł.
Maniek podkręcił światło lampy, zogniskował wzrok na płachcie gazety i zaczął półgłosem czytać:
„Samobójstwo obywatela Cesarstwa Niemiec. W Sopocie, w Bałtyku utopił się kupiec Karol Flejszer, stały bywalec Sopockich jaskiń gry. Pozostawił on w mieszkaniu swojem list, w którem opisał sposób popełnienia samobójstwa oraz zostawił dyspozycje co do podziału resztki majątku. Zwłok topielca na razie nie znaleziono.”
Gdy skończył, pokiwał w zadumie głową. Podsunął Leonowi papierośnicę. Przez chwilę w milczeniu ćmił dulca. Raz jeszcze przeleciał wzrokiem artykuł i oświadczył:
– To może wypalić. Mam parę zrobionych talii, jak trzeba będzie to się po drodze coś spreparuje. Tyle że tam mogą być lepsze miglance. Zarobimy albo i nie.
– Jest ryzyko jest zabawa – zarechotał Tabakiera. – Jak idziemy na dolinę, to wiesz, że zawsze będziesz miał farta? Na każdej robocie wisi nad nami cień kraty. Blatny w łóżku nie umiera.
– Co będzie, jeśli wrócimy z podwiniętą kitą?
– Obsmyczymy kolejnego kolektora i wrócimy się odegrać. Lepiej będzie przyjacielu, jeśli wywleczesz ze studni jakąś flaszkę. Wypijemy na fart.
Na zakąskę Maniek naprędce zrobił placki kartoflane. Pacałacha przeciągnęła się prawie do rana. Wspólnicy snuli plany na przyszłość. Pili za tych co w cieniu gniją i za pechowców, których piasecki przytulił. Było już dobrze po pierwszych kurach, gdy pokazało się dno w butelce. Maniek postawił stopkę dnem do góry.
– Wiesz Leoś, o czym tak naprawdę marzę? – spytał cicho, patrząc przyjacielowi w oczy. – O dwóch rzeczach – ciągnął, nie czekając na odpowiedź. – Chciałbym, żeby ten cały wyjazd był złotym strzałem, robotą życia.
Leon pokiwał głową. Nie patrząc na Oczkę, ze wzrokiem wbitym w resztę wódki w stopce rzekł głucho:
– Każdy o tym marzy, ale mało kto ma tyle fartu. A druga rzecz?
– To o wiele trudniejsze. Chciałbym, żeby Grazia odpuściła żałobę po Judce. – Głos Mańka przeszedł w ledwie słyszalny szept. – Oddałbym za to wszystko.
– Z fartem bracie, będzie prawilnie. Zobaczysz, wszystko się ułoży.
– Z fartem. Bida musi pofolgować. – Oczko ukradkiem otarł rękawem łzy. Wstał od stołu i chwiejnym krokiem ruszył w stronę wyrka.
– Szlumeruj Maniek, jutro nowy dzień, będzie lepiej. – Leon zdmuchnął płomień lampy i oparł głowę o stół.
Po chwili w izbie rozległo się zgodne chrapanie dwóch gardeł.
Opis zdjęcia:
Zdjęcie czarno białe. Kadr z serialu Jana Rybkowskiego p.t. Chłopi.
Fotografia przedstawia dwóch żandarmów Carskich idących przez brzozowy las. Niższy z policjantów ubrany jest w białą, służbową pelerynę z pod której wystaje ostrze szabli. Wyższy z funkcjonariuszy ma założony na mundur stary chłopski kożuch. Przedstawiciele prawa wyglądają niechlujnie, sprawiają wrażenie niezainteresowanych służbą. Można określić ich jako ofermy kompanijne.

Suszak i plan

Fotografia czarno biała, wykonana na przełomie XIX i XX wieku. Przedstawia elegancką parę znajdującą się na deptaku. Mężczyzna ubrany w surdut i cylinder stoi u boku kobiety w długiej, wciętej w talii sukni. Dopełnieniem stroju damy jest kapelusz z gustowny piórem. Na drugim planie znajduje się równie elegancko ubrany gentleman.
Grazia bez przekonania grzebała widelcem w talerzu parującej jajecznicy. Nabiła na ostrze kawałek przyrumienionego boczku i z ociąganiem włożyła do ust.
– Dobre, słone i tłuste. Na suszaka w sam raz – powiedziała, przyoblekając na twarz smętny uśmiech. – Ale się wczoraj popisałam, pierwszy raz tak mnie po gorzale poskładało.
– Ajtam – rzucił niefrasobliwie Maniek. – Słabszy dzień miałaś i tyle. Poza tym niepotrzebnie trunki mieszałaś. Zapały bimber ostry jak mojka. Ty serce jeszcze się za piwo zabrałaś, stambułkę chciałaś pykać. Co się dziwić, że wcześniej pacałachę skończyłaś?
– Jakoś tak… nieprawilnie. Co sobie pomyślicie?
– Że kobieta delikatną jest i w pewnych sprawach starym kirusom nie dorówna. – Tabakiera pociągnął łyk piwa i nałożył sobie solidną porcję jajek na boczku. – Było minęło, sen mara.
– Tak czy siak, niesmak pozostał. – Motylek nałożyła jajecznicę na pajdę chleba grubo przesmarowaną masłem. Zagryzła kanapkę i z pełnymi ustami dodała:
– Przynajmniej to jest smaczne. Masz Maniuś rękę do garów. Marnujesz się, robiąc za tycera. Restaurant powinieneś prowadzić.
Oczko wyprostował się dumnie i wyniośle spojrzał na Leona.
– Jak jeszcze raz, łachu smentarny, powiesz, że ci moje żarcie nie smakuje, będziesz sznur do gacenia kuszał. Świeży jest, w zeszłą zimę zmieniany.
Tabakiera uśmiechnął się pod nosem, zerkając na promieniejącego szczęściem kompana. W obronnym geście uniósł ręce i oświadczył z powagą w głosie:
– Odszczekuję wszystko, jesteś najlepszym parzygnatem w Staszowie. Co ja mówię, w całej guberni!
Maniek odął się jeszcze bardziej i z miną godną Cara Batiuszki powiódł spojrzeniem po współbiesiadnikach.
– Teraz już, tak jak stoję, mógłbym Wójcikową kirzanę przejąć i zrobić z niej prima geszeft gastronomiczny. Z Warszawki by ludzie do mnie przyjeżdżali, żeby w krzyże wbijać kartoflane placki albo golonkę pieczoną!
– A Dmitrij Iwanowicz Zasiadko do Radomskiej Guberni cię zaprosi i medal z brukwi ci wręczy! – zarechotał Leoś.
– Głupiś, jak nie przymierzając but. Miałem cię na obera wziąć jak już dolinę rzucisz. Ale teraz – Oczko zawiesił głos i pokręcił głową z dezaprobatą – będziesz musiał się starać, żeby zaufanie odrobić. Bo z tym podejściem, to co najwyżej statki na zapleczu możesz myć!
Motylek parsknęła śmiechem i pociągnęła łyk wody z glinianego kubka.
– Maniula, a mnie do interesu weźmiesz? Za bufetem mogę stać.
Przyszły szef gastronomicznego imperium zerwał się z krzesła i z hukiem palnął się w pierś.
– Grażyna! – krzyknął – ja cię nawet na kamieniu wezmę!
Grazia bez ostrzeżenia cisnęła kubek. Rozpędzony pocisk furgnął o zaledwie cal od głowy nierozważnego zalotnika. Przed rozbitym łbem uratował Oczkę refleks nabyty w blatnym fachu.
– Wstyd nie trafić z takiego bliska. – Tabakiera usłużnie podsunął rozwścieczonej dziewczynie kolejne naczynie.
– Motylek, złotko ty moje! – Spanikowany Maniek nie spuszczał czujnego wzroku z naczynia. – Źle mnie zrozumiałaś, tyś przecież z chewry, swoja. Ja ci czci nie ujmę, prędzej krwi z palca sobie upuszczę, niż po złości coś zrobię.
– No! – Grażyna pogroziła fartownikom pięścią. – Szanujmy się, a będzie prawilnie. Jak cię Marianku na amory zbiera, droga wolna. Mnie w to nie mieszaj.
– Szutka taka, na wicach się nie znasz? Wiesz doskonale, że palcem nawet bym cię nie tknął! – tłumaczył Maniek czerwony jak burak.
Motylek wściekle poderwała się ze stołu i chwyciła majcher Tabakiery. Z drapieżnym grymasem na twarzy wyprowadziła nożem sztych, którego nie powstydziłby się najlepszy kozak z Czterdziestego Dragońskiego Pułku.
– Palcem byś nie tknął? Za brzydka, za stara jestem dla ciebie? – wysyczała wściekle. – Nooo, gadaj! – Zamarkowała pchnięcie i przyczaiła się do ataku.
Leon cofnął się o pół kroku i płynnym ruchem zebrał flaszkę ze stołu. Czekając na rozwój sytuacji, przesunął się bliżej dziewczyny.
– Eeeee – wystękał spanikowany Oczko.
Grażyna opuściła kosę i wybuchła szczerym, dźwięcznym śmiechem.
– Szutka taka, na wicach się nie znasz? Wiesz doskonale, że palcem nawet bym cię nie tknęła! – powiedziała, ledwie tłumiąc wesołość. – Żebyście panowie blatni widzieli swoje miny. – Otarła łzy z oczu. – Każdego rubla warte!
Maniek ciężko usiadł na stołku. Odetchnął, pokręcił z niedowierzaniem głową i zmęczonym ruchem przeczesał włosy.
– Touché! – Tabakiera odstawił butelkę na stół. – Już myślałem, że kichy na spacer puścisz naszemu zalotnikowi.
– Ja się przy was wykończę. Muszę się napić na te nerwy. No formalnie muszę. – Marian bezradnie rozłożył ręce.
Leon bez słowa polał bimbru do stopek.
– Pij, zanim cię cholera trafi – z ironicznym uśmiechem podsunął kielonek druhowi. – Jak zapoimy, przejdziemy do konkretów.
Grazia pytająco spojrzała na Leona, który wznosząc dłoń do toastu oznajmił:
– Jedziemy na kanikuły, we trójkę! Do wód albo w góry. Coś się wymyśli.
– Co wam do łbów strzeliło?
– Po wczorajszej robocie powinniśmy zmienić wozduch, niezdrowo będzie teraz w Staszowie. Trafiliśmy ładny sarmak i trochę szmoktu. Hinty będą żarem cztały, jak zwykle wpadnie trochę drobnicy i frajerów. Zabalujemy, póki smrodek nie przejdzie. Wchodzisz w to dziewczyno?
– Nie mam się w co ubrać – wypaliła bez zastanowienia Grażynka – porozmawiamy, gdy skompletuję łachy.
– Jeszcze w tym roku? – spytał Maniuś z miną niewiniątka.
– Ty możesz wyglądać jak ubogi w sraczu – odparła Motylek, spoglądając na niego wyniośle. – Damie nie wypada. Wśród ludzi będziemy się obracali, nie po knajackich kirzanach i melinach paserów. Przynajmniej taką mam nadzieję? – spojrzała pytająco na Leona, który powiedział:
– Rozumiem, że szanpani wybiera się ze starymi druhami? To spotkamy się za parę dni, gdy załatwię lewe flepy. Dajesz Grazia blat?
Motylek wstała od stołu i przybiła dłoń Leonowi. Maniek przyklepał sztamę. Wypili na toast.
– To co? – spytał ucieszony Maniuś, łapiąc za butelkę. – Oblejemy spółkę?
– Chyba cię Jehowa opuścił kirusie. – Grażyna wstrząsnęła się z obrzydzeniem. – Więcej do wódki z wami nie siądę. Idę się pakować. Da wstrieczi moczymordy. Wiecie, gdzie mnie szukać.
Leon zatrzymał się przed niewielkim domkiem na Opatowskiej ulicy. Biało niebieski emaliowany szyld głosił dumnie wszem i wobec:
HANDEL DROGERYJNY
Towary apteczne, mydła, smarowidła.
Świece, farby, lakiery.
Wszelkie lekarstwa weterynaryjne.
Takoż i artykuły do użytku domowego.
Z szacunkiem poleca aptekarz Sulisz Juliusz.
Sulisz był szanowanym drogistą w Staszowie. Niski, łysiejący blondyn z nieodłącznym cwikierem królował wśród pomad, past i mastyksów. Tylko nieliczni wiedzieli o drugim obliczu aptekarza – poważany przez mieszkańców pan Julian był fałszerzem. Na tyłach drogerii miał niewielki warsztacik. Z pod jego ręki wychodziły najlepsze w guberni dokumenty, akta sądowe i wszelkiej maści pisma. Dzięki perfekcyjnie wykonanym stemplom i doskonałym szablonom nikt nie był w stanie podważyć ich proweniencji.
Tabakiera rozejrzał się ukradkiem po ulicy. Grupka starozakonnych dobijała geszeftu, machając na wszystkie strony rękami, gromadka dzieciaków rzucała kamienie do kałuży pozostałej po niedawnej ulewie. Od strony rynku, niepewnym krokiem człapał w kierunku nieodległej kirzany jakiś pijaczyna.
Leon zdecydowanym ruchem pchnął drzwi sklepu i wkroczył do pachnącego terpentyną i ziołami wnętrza. Przywitał go czysty dźwięk dzwonka zawieszonego na sprężynie i badawcze spojrzenie Sulisza. Na widok blatnego drogista odłożył solidną kopyść, którą ucierał podejrzanie waniającą maść.
– Witam kwiat doliniarstwa, cóż to cię do mnie przygnało przyjacielu? – spytał cichym głosem.
– Specyfik na mendy potrzebuję – rzekł poważnie Leon.
– W takim razie zapraszam na zaplecze. – Fałszerz gestem dłoni wskazał drzwi za kontuarem. Gdy Leoś zniknął na tyłach, Sulisz zakluczył drzwi i wywiesił na szybie tabliczkę z napisem INWENTURA.
– Co ma być? – spytał rzeczowo, gdy zasiedli przy kieliszku alaszu.
– Lewe flepy. Fałszywki na podróż. Dla trzech osób. – Niespiesznie referował Tabakiera. Co i raz z lubością przykładał do ust kieliszek z aromatyczną kminkówką i pociągał malutki łyk. – To ma być prima robota. Papiery dla małżeństwa i powiedzmy… szwagra. Nazwiska muszą się zgadzać. Zamierzam zabrać rodzinę na letnisko.
– Do Kongresówki czy gdzieś dalej? – dociekał Sulisz.
– Po prawdzie, przydały by się naprawdę mocne bumagi. Jest możliwość, że musimy zmienić powietrze na kilka wojtków. Czort wie, gdzie rzuci nas los.
– Kolektor? – Bardziej stwierdził niż spytał Sulisz.
– Tisze jedziesz, dalsze budiesz – odparł karmannik i wzruszył ramionami, rozglądając się po pomieszczeniu.
– Smrodek na mieście niezgorszy ktoś – Fałszerz z kpiącym uśmiechem przeciągnął ostatnie słowo – narobił. Lojzyk Meszuge i Caban na posterunku wylądowali. Hinty zgarnęły ich za nazwisko. Podobno śledczy aż z Radomia ma do nich przyjechać.
– Co ty powiesz – Leon ze zdumieniem uniósł brwi. – Ale ktoś narozrabiał. Coś jeszcze słyszałeś? Ale z pewnego źródła, nie interesują mnie knajpiane bajędy.
– Przodownik Patrzałek rano był u mnie w interesie. Kamfory do ucha potrzebował. Od słowa do słowa i wiem, że ponoć jakąś kobietę podejrzewają o współudział.
Na twarzy Tabakiery nie drgnął nawet najmniejszy mięsień.
– To ciekawe – stwierdził, podsuwając pustą stopkę. – To na kiedy będziesz miał dla mnie fałszywki?
– Przyjdź, powiedzmy, za tydzień. – Fałszerz ostrożnie ważył słowa.
Leon pokręcił głową.
– Najpóźniej pojutrze muszę mieć papiery – oświadczył stanowczo.
– To będzie drogo kosztowało.
– Dostaniesz w rozliczeniu stemple i urzędowe glejty.
Suliszowi zaświeciły się oczy, nie był w stanie ukryć radości z takiego przebiegu sprawy. Polał dwa kieliszki alaszu, zatarł z zadowoleniem ręce i oświadczył:
– Przepijmy na fart. Bądź u mnie w piątek po sumie. Papiery będą gotowe.
– Do piątku. – Leoś z przyjemnością wychylił mocną wódkę. – I nie nawal, ufam ci.
Po wyjściu z drogerii Tabakiera udał się szybkim krokiem do knajpy Wójcika, mając nadzieję spotkać tam Grażynę. Wprawnym okiem dostrzegł kilku tajniaków włóczących się wśród wozów i straganów rozłożonego na rynku targu. Jakby mniej było też andrusów i wszelkiej proweniencji łaziorów i cwaniaków.
– Z fartem Wójt, polej kropelkę lepszego. – Przywitał królującego za szynkwasem tęgiego restauratora. – Co to za pomorek? – Wskazał głową na pustawą salę.
Szynkarz wzruszył bez zainteresowania ramionami. Uniósł lekko brwi, wskazując nieznacznie na nieznajomego sączącego piwo przy stoliku.
– Ładna pogoda, to wiara chleje na łące. Przy upustach na Czarnej tłum jak w Boże Ciało. Jak się skiepści, przyjdą do mnie.
– Motylki też tam latają? – spytał niefrasobliwie Leon.
Zdumiony Wójcik spojrzał podejrzliwie na karmannika. Tabakiera spojrzeniem zimnym niczym sopel lodu wpatrywał się w Wójcika. Podniósł stopkę wódki. Po kieliszku pozostał mokry, okrągły ślad. Leon jednym chaustem opróżnił szkło i przyłożył rękę z kieliszkiem do ust. Pod takim prowizorycznym parawanem palcem drugiej ręki roztarł wodę na bufecie, tworząc koślawy napis ZEKS.
– Ostra suka – oznajmił ze znawstwem, odstawiając kieliszek. – To co z tymi baboczkami?
– Jak jakie spotkam, to im powiem. – Karczmarz na znak, że zrozumiał, delikatnie skinął głową. Starł nie pierwszej świeżości ścierą napis z lady i dodał dobrotliwie. – Idź stąd kirusie, bo widzę że pierwsze słońce ci szkodzi.
– Jak dla ciebie parzygnacie to panie kirusie! – Tabakiera zatoczył się w stronę drzwi.
Wyszedł na rynek i szybkim, zdecydowanym krokiem ruszył w kierunku Rytwian.
Opis zdjęcia.
Fotografia czarno biała, wykonana na przełomie XIX i XX wieku. Przedstawia elegancką parę znajdującą się na deptaku. Mężczyzna ubrany w surdut i cylinder stoi u boku kobiety w długiej, wciętej w talii sukni. Dopełnieniem stroju damy jest kapelusz z gustowny piórem. Na drugim planie znajduje się równie elegancko ubrany gentleman.

Motylek

Kadr z komedii obyczajowej pt. Nikodem Dyzma. Reżyseria Jan Rybkowski (1956 r.). Fotografia czarno biała przedstawiająca dwóch mężczyzn pijących alkohol. Sądząc po skromnej zastawie stołowej, libacja odbywa się w podrzędniej knajpie bądź melinie. Mężczyzna z lewej strony to typ niechlujnego pijaczka, człowieka z nizin społecznych. Towarzyszy mu elegancko ubrany kompan. W tle widzimy nieostrą postać kobiecą.
Maniek krytycznym spojrzeniem obrzucił podwórze. Koślawy stół ustawiony  obok okna lśnił bielą prześcieradła, które dzień wcześniej zawinął ze sznura w Staszowie. Za zastawę służyły różnej wielkości, wyszczerbione talerze. Angielki z grubego, ciętego w romby szkła czekały na chłodzący się w studni bimberek. Pod lnianą ścierką rysowały się kuszące kształty szynki i pęta kiełbasy. Oczko z uczuciem dobrze spełnionego obowiązku klapnął na krzesło i oparł się o rozgrzaną ścianę chałupy. Wolnym ruchem zdjął czapkę, założył rękę za głowę i wystawił twarz do słońca. Zdawało się, że natura chce wynagrodzić ciężki zimowy czas i trudy głodnego przednówka. Bez kwitnący opodal winkla pachniał oszałamiająco, ptaki z całych sił wyśpiewywały wiosenną pieśń. Słońce przypiekało niczym w lipcu.
– Taak… – Oczko westchnął z lubością. – Zabalujemy dzisiaj niezgorzej.
Coś zaszurało w kącie podwórza. Maniek leniwie odwrócił wzrok. Przez podwórze dostojnie kroczył wielki, ryży kocur z ubitym kretem w pysku.
– Szaszka łapciuchu, nie budź pana – mruknął sennie Maniuś. – Co to – zogniskował wzrok na zwierzaku – wpisowe na pacałachę przywlokłeś? – prychnął krótkim śmiechem.
Zwierzak, nie zwróciwszy najmniejszej uwagi na swego człowieka, zniknął w gęstwie porastającej obok płotu.
– Przyjdzie kozioł do woza – sarknął Maniek, odprowadzając wzrokiem pupila. – Rycyny ci ruda franco naleję do michy, a nie mleka. Karwasz! – zaklął, spostrzegłszy brudny, tłustawy odcisk palucha na szklaneczce stojącej na stole. Zdegustowany podniósł kielonek i chwycił za obrus, by doczyścić szkło. Zatrzymał się w pół ruchu.
„Szkoda tego” – pomyślał, mierząc wzrokiem śnieżną biel materii.
Zdecydowanym ruchem wysupłał zza paska spodni róg koszuli, rozejrzał się czujnie po obejściu i strzyknął śliną na angielkę. Po chwili wercowania rubaszką szkło lśniło niczym kryształ. Zadowolony Oczko odstawił stopkę na miejsce. Przerwał na chwilę upychanie koszuli w portkach i zmarszczył brwi, spoglądając na nie pierwszej świeżości materiał. Zdecydowanym ruchem wstał z krzesła i przestawił szklankę na drugi koniec stołu.
– Los zdecyduje, komu to przypadnie – zarechotał i zamachał do Leona, który wyłonił się zza zakrętu drogi. – Ciebie to tylko po śmierć posłać, warzyłeś to piwsko czy co? – huknął wesoło, gdy kompan wszedł na podwórze.
Tabakiera z ulgą zdjął z pleców pęto przytroczone do niewielkiego wózka. Cisnął dyszlem o ziemię, odrzucił derkę kryjącą zawartość rozklekotanego pojazdu i z wysiłkiem przeniósł baryłkę na przygotowany wcześniej kozioł. Cały czas milcząc, zanurzył się w sieni domu i po chwili wrócił z niewielką pompką. Wprawnym ruchem wybił czop z baryłki, zamontował nalewak i wziął ze stołu szklankę. Maniek zmarszczył brwi, widząc, że jego kompan sięgnął po czyste szkło.
– Odezwiesz się, czy będziesz się kręcił jak Szaszka do srania? – burknął zaczepnie.
Leon nalał piwa, wypił duszkiem zawartość szklanki, otarł usta i sapnął z ukontentowaniem. Spojrzał z uśmiechem na druha i rzucił na stół pękaty mieszek.
– Po pierwsze, nie fuc jak pleban na kazaniu – powiedział. – Jakbyś w pijanym widzie nie utopił w studni kranu, nie byłoby chaseny z pompką do piwa. Po drugie, zeszło mi ździebko dłużej, bo dolator się trafił, grzech było nie skroić. Jakbyś poszedł ze mną, a nie bawił się w kuchtę i pannę do wszystkiego, bylibyśmy wcześniej. A tak musiałem radzić sobie sam.
– Skroiłeś pacjenta na wariata? Bez tycera i konika? – Oczko w zdumieniu uniósł brwi. – Ty? Prima fachura poszedłeś na robotę jak pierwszy lepszy frajer? Do cienia ci śpieszno? Zgłupłeś na starość?
– Stary, nie znaczy, że głupi. – Leon z politowaniem spojrzał na druha. – Dobrałem wspólnika do sprawy i zrobiliśmy prima robótkę. Dostaw jakieś krzesło, gościa będziemy mieli.
– Kogo? – zainteresował się Oczko.
– Będziesz pan zadowolony. – Tabakiera mrugnął okiem. – Motylkówna do nas przyfrunie.
Mańkowi błysnęły oczy. Jak na sprężynie zerwał się na nogi i zniknął w chałupie. Po chwili wyszedł, taskając wyściełane aksamitem krzesło. Leon klapnął na miejscu Mańka i obserwował krzątaninę wspólnika. Nie było tajemnicą, że Maniuś wzdycha do Grazi Motylek. Polał sobie kolejną szklankę chłodnego piwa.
– Mogłeś mówić wcześniej, że Grażyna przyjdzie. Ochędożył bym się ociupinkę, gębę ogolił, łachy zmienił – gderał, lecz w jego głosie słychać było nieukrywaną radość.
– Na łeb ci chłopie padło? Skąd miałem wiedzieć, że dolator się trafi? Przewidzieć, że Motylkówna pomoże? Jakbym potrafił takie rzeczy zgadnąć, byłbym nie doliniarzem tylko pudlarzem. Cyfry na rozecie bym zgadywał i kasy otwierał jak drzwi do wygódki.
Zdyszany Maniek klapnął ciężko na jedynym wolnym miejscu. Niemal w tej samej chwili zerwał się niczym dźgnięty szydłem i kurcgalopkiem ruszył w stronę furtki. Uśmiechnięty od ucha do ucha rozłożył szeroko ręce. Otworzył furtkę, wykonując jednocześnie szarmancki ukłon.
– Prosimy, prosimy szanpanią, czym chata bogata, prosimy – szczebiotał niczym sztubak na pierwszej randce.
– Z fartem chewra! – Grażyna pokiwała wesoło dłonią. – Tym chata bogata co ukradnie tata! Wy, widzę, fart mieliście! – Wyszczerzyła zęby.
Leon podniósł się z miejsca, by przywitać się ze wspólniczką.
– Z twoją pomocą Motylkówka – powiedział.
Grazia zmarszczyła nos i wyciągnęła ostrzegawczo palec.
– Wiesz, że nie lubię, jak tak do mnie mówisz – rzekła z udawanym gniewem. – Słówko wróblem wyleci i będę miała porobione jak córka starego Jemgi.
Leon uspokajająco uniósł dłonie.
– Spokojnie Grażynko. Nie będzie Motylkówny, wystarczy nam Jemgówna. Faktycznie, niepotrzebnie kłapałem gębą, przykleiła się ksiwa do dziewuchy. Siadajmy do stołu, piwo się grzeje.
Leon wziął ze stołu szklankę, by napełnić ją piwem. Oczko smętnie wpatrywał się w pozostałe na stole naczynie, które wcześniej wercował o rubaszkę.
– Karma wróciła – mruknął pod nosem.
– Co tam mamroczesz? – zainteresował się Leoś.
– Mówię, że karma przednia to i picie musi być prawilne. Daj te pizdryki. – wskazał na angielki. – Do browara najlepsze grube szkło!
Po chwili na stole zagościły wielkie, kryte cynowymi kapturami kufle. Leon i Grazia z uznaniem obracali w rękach ciężkie, zdobione naczynia.
– Śmialiście się, jak nakirany dla zakładu potok zrobiłem? Śmialiście? – perorował Oczko. – A tu siupryza, kufle się przydały. Jak prawdziwe puryce będziemy pili. Widzisz te trzy łby i rogatą kobyłę? – Maniek podsunął kufel Leonowi pod nos i wskazał na herb wyryty na przykrywce. – To szkło od Rotszyldów! – Concordia Integritas Industria – wydukał, czytając napis na herbowej szarfie. – Wiesz, co to znaczy panie karmannnik?
– Że z ciekawości kocimordy dostaniesz – odparł wesoło Leoś. – A tak po prawdzie niedouczona lebiego stoi tu drukiem wyryta największa tajemnica świata!
Widząc zdziwioną minę kamrata, konspiracyjnie zniżył głos i pochylił się nad stołem.
– Piwo pij zimne… – wyszeptał, rozglądając się wokół.
– Panowie. – Grażyna ledwo stłumiła śmiech, widząc rozczarowanie na twarzy Mańka. – Zgoda, jedność i pracowitość! To tylko może nas uratować. Pijmy. Za chewrę!
Pacałacha trwała w najlepsze. Grazia, nie mogąc dorównać w tempie i doświadczeniu swym gospodarzom, odstawiła piwo, skupiając się na jedzeniu. Szło jej to równie dobrze jak Mańkowi i Leonowi chłosta. Oczko rozparł się na krześle, poluzował pasek i z błogością beknął.
– Takie życie to ja rozumiem! Najedzony, dopity i cały świat mam głębokim nieporozumieniu. Nie przymierzając, jestem teraz szczęśliwy niczym Car batiuszka na złotym stolcu.
Zamroczona Grażynka parsknęła śmiechem.
– To błaga… błagarodie Mikołaj zło… złotem sra? – wydukała niewyraźnie.
– Stolec to też tron, nie sprowadzajmy wszystkiego do poziomu ekskrementu. – Leon przeczochrał czuprynę i skupił zamglony alkoholem wzrok na dziewczynie. – Zakąś czymś szubraczka, bo cię haberbusz rozkłada – dodał, podsuwając salaterkę z wieprzowymi nóżkami.
Oczko sięgnął po leżący na stole mieszek. Zdziwionym wzrokiem spojrzał na ołowianą pieczęć zaciśniętą na szpagacie związanym na sakiewce.
– Kogo wy właściwie obrobiliście? – spytał zdumiony.
– Olechtoła – wybełkotała Motylek. Łzy stanęły w oczach dziewczyny, czknęła i łapiąc się za usta, niepewnie ruszyła za róg domu oddać to, co zjadła i wypiła.
Tabakiera i Oczko odprowadzili ją wzrokiem.
– I poszło w pizdu! Dziewczyna ma zacięcie, ale brak jej wprawy – powiedział Maniek, kręcąc głową. – Może pójdę, pomogę, włosy przytrzymam, żeby nie zamajaczyła.
Podniósł się niepewnie z krzesła, przytrzymując stołu. Leon chwycił go za ramię i przycisnął z powrotem na miejsce.
– Zostaw bracie, czasem kobieta powinna być sama.
Zza węgła rozległ się kolejny zduszony pomruk.
– Męczy się bidulka. Podobno tam, gdzie klawa panna zwomituje, maciejka ślicznie rośnie. – Oczko pokiwał głową z zadumą. Jego zamglony wzrok ponownie padł na sakiewkę. – Tak w ogóle to co ona majaczyła? Kogo trafiliście?
– Kolektora. Szułan na urzędzie podatki po Staszowie zbierał. Razem z dwoma stójkowymi do knajpy Wójcika poszedł gardzioł spłukać z kurzu. Sprawdź, ile trafiliśmy.
Maniek przeciął sznurek i cisnął carską pieczęć w wysoką trawę. Na blat stołu sypnęła się struga złotych i srebrnych monet. Na okrasę wyturlały się zwitki banknotów. Wspólnicy milczeli chwilę zdumieni.
– Gruby łup – rzekł w końcu z podziwem Oczko. – Za tą pulę możemy skromnie rok przebidować. Feler taki, że teraz hinty będą latały, jakby im kto zadki opodeldokiem posmarował.
Leon skinął głową i powiedział:
– Pasuje się gdzieś skitrać na parę tygodni. Strzeżonego skieł nie strzyże.
– Co proponujesz?
– Lepiej dwa wojtki pobalować niż rok dziadować – zrymował Tabakiera. – Jedźmy na małe kanikuły. Mamy lewe flepy, jutro pójdę do miasta sprawdzić, czy poruta sroga. Przy okazji wstąpię do Sulisza. Grażynie bumagi wyrobi. Ruszymy w świat jako mąż, żona i szwagier.
Maniek aż klasnął z radości.
– Bracie, ty masz łeb nie od parady! Kropniemy się do Krynicy! Do wód, kto bogatemu zabroni? Albo wiesz, lepiej nad morze, ja nigdy morza nie widziałem. Gór mam aż nadto. Trzy lata w Wiśniczu mi starczą. Kanikuły, kanikuły, będzie bimber i praguły! – Maniek rozdarł się na całe gardło.
Na dźwięk jego ryku w oddali rozszczekały się psy.
– Przymknij się Maniuś, bo pragułki będziesz na spacerniaku odstawiał! – syknął wściekle Leon. Rozejrzał się po pobojowisku na stole. – Myślę, że czas uderzyć w kojo. Jutro porozmawiamy na spokojnie.
– Masz rację. – Skruszony Oczko wstał od stołu i chwiejnie pożeglował w stronę drzwi.
– Gdzie? – Tabakiera zatrzymał w pół kroku przyjaciela. – Zapomniałeś, że gościa mamy? W drewutni się przekimamy. Majowe noce ciepłe, wszy kataru nie dostaną. W chałupie panna się drzemnie. Chodź, poszukamy Grazi, nie honor kobietę w opałach zostawić.
Motylek siedziała na odwróconym, spróchniałym cebrzyku. Trzymała się rękoma za głowę i cichutko popłakiwała.
– Szto słucziłos? – Maniek uklęknął obok dziewczyny i delikatnie odsunął jej z czoła rozpuszczone włosy.
– Zostawcie mnie – chlipnęła Motylek. – Zblamowałam się, nie powinnam się tak zaprawić.
– Spokój w głowie maleńka – rzekł Tabakiera. – Prześpisz się i rano wstaniesz jak skowronek. W studni mamy w kamionce ogórki na suszaka, bimberek na klina. Zapoimy, zakuszamy, podzielimy szmokt i… Mamy dla ciebie propozycję wspólniczko.
Grazia wytarła nos w rękaw, przetarła załzawione oczy i spojrzała na przyjaciół podejrzliwie.
– Nie myślicie chyba stare capy, że będę z wami spała?
– Nie, gdzieżby, coś ty Grazia, jak to tak? Nie piernicz! – Maniuś i Leon prześcigali się w zaprzeczeniach, machając gwałtownie rękoma. – My w drewutni kimniemy!
– Nno – czknęła Motylek. – Żebby wam jakieś kosmate sprawy do łbów nie przyszły. Oddawać kitoki i wytrychy!
Odebrała od chewry statki i ruszyła niepewnie w stronę drzwi. Maniek powiódł za dziewczyną tęsknym wzrokiem, po czym skierował się w stronę szopy. Po chwili Leon został sam na skąpanym w księżycowym blasku podwórzu. Uśmiechnął się zwycięsko.
– Jak dzieci – mruknął, słysząc, jak Maniek podśpiewuje pod nosem, moszcząc się w szopie się do snu. – Kryzysowe kirusy – mamrotał, chwiejnie wstając. Zatoczył się i w ostatniej chwili złapał za róg stołu. Ciężko klapnął na zydel.
Z mroku wyłonił się kocur. Mrucząc przymilnie, usiadł naprzeciwko Leona, oczekując poczęstunku.
– Kto jest tromf? Kto został na placu? – Leon powiedział do Szaszki i powiódł wzrokiem po stole. Odłamał kawał kiełbasy, włożył wędlinę w pajdę chleba i wlał resztę piwa do kufla. – Śpijcie lebiegi, pan Leoś was popilnuje.
Opis zdjęcia:
Kadr z komedii obyczajowej pt. Nikodem Dyzma. Reżyseria Jan Rybkowski (1956 r.).
Fotografia czarno biała przedstawiająca dwóch mężczyzn pijących alkohol. Sądząc po skromnej zastawie stołowej, libacja odbywa się w podrzędniej knajpie bądź melinie. Mężczyzna z lewej strony to typ niechlujnego pijaczka, człowieka z nizin społecznych. Towarzyszy mu elegancko ubrany kompan. W tle widzimy nieostrą postać kobiecą.

Siksa skitrała szmokt z szopenfeldu.

Sałamacha – zupa więzienna (gwara)
Sałata/Sałaciarz – dorożkarz (gwara)
Samyj łuczszyj – najlepszy (rus.)
Sapogi – (rus.) buty
Sarmak – pieniądze (gwara)
Sikor – zegarek (gwara)
Siksa – dziewczyna (gwara)
Siulim Chaim – toast (jidysz)
Skatina/skotina – bydlę (rus.)
Skejn alemol zajn beser – zawsze mogło być lepiej (hebr.)
Skejn alemol zajn erger – zawsze mogło być gorzej (hebr.)
Skieł – tajniak, policjant (gwara)
Skitrać – schować (gwara)
Skolko ugodno – ile potrzeba, jak długo (rus.)
Skuszać – gwarowo zjeść (rus.)
Smutniak – chleb razowy (gwara)
Spiczka – zapałka (rus.)
Spiny – plecy (rus.)
Spuchlak – grubas (gwara)
Stambułka – krótka fajka produkowania w Staszowie na przełomie XIX i XX wieku (gwara)
Starozakonny – potocznie o Żydzie (gwara)
Strugać jura – udawać wariata (gwara)
Strupel – pogardliwie o dozorcy (gwara)
Stuchujnica – najtańsza prostytutka (gwara)
Styrocznik – karciarz, szuler (gwara)
Syrek – stypa (gwara)
Szajgiec – nieżydowski chłopak (jidysz)
Szamot/ w szamot zajechać – twarz/uderzyć w twarz (gwara)
Szaszka – szabla (ros.)
Sziwa – tygodniowa żałoba w judaizmie
Szlag zol dich trefn – niech cię trafi szlag (hebr.)
Szlemazel – pechowiec (jidysz)
Szlumerka, w szlumerkę pójść – sen, iść spać (gwara)
Szmaja – lewa ręka, mańkut (gwara)
Szmendrik – głupiec (jidysz)
Szmok – penis (jidysz)
Szmonces – żart, zgrywa (jidysz)
Szoft – miara objętości obowiązująca w Rosji Carskiej (1 szoft ok. 1.2 litra)
Szojchet – wykwalifikowany specjalista dokonujący uboju rytualnego (hebr.)
Szojn – dobrze (hebr.)
Szopenfeld – kradzież ze sklepu (gwara)
Sztaficer – rasa gołębia (gwara)
Sztagan – kieliszek (rus.)
Sztampa – pieczątka (rus.)
Sztany – spodnie (rus.)
Sztrajmł – futrzana czapka Rabina (jidysz)
Sztynks – smród (gwara)
Szubraczki – przyjaciółki (gwara)
Szuchrać – grać (gwara)
Szułan – pogardliwie o Rosjaninie (gwara)
Szutka – żart (rus.)
Szwidryga – szewc (gwara)
Szwul – pederasta (gwara)
Szwung – pederasta (gwara)
Ścigaje – spodnie (gwara)
Ślamownik – złodziej włamujący się podczas snu dolatorów (gwara)

Po robocie pacałacha…

Spójrzcie jak bawi się chewra. Zdjęcia pochodzą z filmu promującego tom II Hrabiego. Całość można zobaczyć w dziale Ruchome obrazki