Śledztwo i kaszanka

Fotografia przedstawia dwóch żandarmów Carskich idących przez brzozowy las. Niższy z policjantów ubrany jest w białą, służbową pelerynę z pod której wystaje ostrze szabli. Wyższy z funkcjonariuszy ma założony na mundur stary chłopski kożuch. Przedstawiciele prawa wyglądają niechlujnie, sprawiają wrażenie niezainteresowanych służbą. Można określić ich jako ofermy kompanijne.
Posterunkowy szedł z wolna główną ulicą Rytwian. Odprowadzany czujnymi spojrzeniami rzucanymi zza opłotków rozglądał się bacznie po mijanych chałupach. Niespodziewana wizyta staszowskiego stróża prawa zaniepokoiła miejscowych kmieci. Przed gminną studnią zebrał się tłumek gospodarzy.
– Obaczycie, będzie jeszcze z tego bida – rzekł stanowczo dryblas w skórzanym fartuchu. – Carskie nie chodzą tak sobie po wsi.
– Łazi, bo mu płacą, a ty Myron głupiś jak to twoje kowadło – rzucił pogardliwie jeden z gospodarzy. – U nas ludzie spokojne, żandarmy nie mają tu co szukać.
– Nie wszystkie takie spokojne – prychnął kowal. – Żebym wam Stanisławie nie powiedział.
– Choć no Myron ze mną kawałek, odprowadzę cię do kuźni. – Mężczyzna uśmiechnął się promiennie i ruchem głowy wskazał kierunek. Przez chwilę szli w milczeniu, gdy byli opodal kuźni, współtowarzysz kowala zatrzymał się i spytał łagodnie.
– To co mi chcesz powiedzieć bracie?
– A choćby to, że trzymacie Staszku z tymi chwostami z kolonii. Myślicie, że ludzie nie wiedzą co to za ptice? Wystarczy jedno moje słowo i te dwa dziady w tiurmie zgniją.
– Tak. – Staszek z kpiącym uśmiechem spoglądał w głąb kuźni. – Powiedz choć jedno słowo i zacznij gasić palenisko. Wszyscy we wsi wiedzą, że ja od nich fanty biorę, a ty wytrychy robisz.
Podniósł wiszącą na rogu kowadła niewykończoną podkowę i podał kowalowi.
– Przyda ci się, na szczęście. A będzie ci potrzeba bardzo dużo fartu, gdy doniesiesz na chewrę. Cała wieś z nich żyje, pokaż jednego, któremu nie pomogli!
Czerwony ze złości kowal ściskał w spracowanej dłoni podkowę. Wściekle cisnął ją w kąt warsztatu i zamaszyście splunął na klepisko.
– Potrzebne mi to było jak świni siodło – sarknął.
– Z fartem chewra. – Staszek wszedł na podwórze chałupy Oczka i Tabakiery. – Co cię tak rozczuliło?
Oczko stał w progu domu ocierając rękawem łzy. Siąknął potężnie nosem i skinął głową w stronę ławeczki stojącej przy oknie. Wielka micha siekanej cebuli tłumaczyła stan ducha Maniusia.
– Daj spokój bracie, wolałbym kamienie u Cara tłuc. Ale opłaci się troszkę pocierpieć za kaszankę.
Wskazał dumnie na zająca kruszejącego na gwoździu wbitym w futrynę.
– Spójrz, tego, gdy skruszeje, ze śmietaną sobie zrobię. W winku zamarynuję, ziół dodam i do szabaśnika. Mówię ci, palce lizać. – Oczko mimowolnie przełknął ślinę. – Przynieś coś na ochlej, to dostaniesz comberek albo skoki.
– Maniek, obyś spuchł pasibrzuchu. Potrafisz myśleć o czymś innym niż żarcie? – parsknął Staszek, ale uśmiech szybko zniknął mu z twarzy. – Gdzie Leon? Muszę z wami pogadać. Coś we wsi śmierdzi.
Oczko spoważniał w jednej chwili. Wskazał gestem dłoni drzwi.
– Chodź do środka.
Sytuacja w Staszowie stawała się coraz bardziej napięta. Skok na kolektora odbił się szerokim echem w guberni. Ktoś wysoko postawiony postanowił za wszelką cenę schwytać sprawców kradzieży. Do miasta skierowano dodatkowych tajniaków w towarzystwie komisarza z Radomia. Miejscowe policmajstry ruszyły w teren, grubo smarując informatorów. Do skromnych, zawsze gościnnie otwartych cel cyrkułu trafiali coraz to nowi podejrzani. Większość z nich po przesłuchaniu połączonym z obowiązkowym omłotem została wypuszczona na wozduch. Część pechowców trafiła na dłużej do cienia, główni sprawcy zamieszania jednak pozostali nieuchwytni. Nieliczni z blatnych, którzy wiedzieli, bądź domyślali się, kto skroił egzaktora, milczeli. Każdy, kto wziąłby do młyna Mańka lub Leona, trafiłby pod dyntojrę. Leon po wyjściu z knajpy Wójcika większość czasu przesiedział u blatnego stelmacha. W powrotną drogę ruszył dopiero, gdy carscy przysiedli na zadkach w knajpach i hotelu. Do Rytwian dotarł kwadrans na dziesiątą. Przez brudną szybę w oknie chałupy sączył się żółtawy płomień lampy naftowej. Dochodząc do opłotków Tabakiera zagwizdał w umówiony sposób, ostrzegając wspólnika.
Gdy Leon wszedł do izby, Maniek z ponurą miną siedział za stołem. Obok kopcącej naftówki spoczywał naładowany i gotowy do strzału nagant. Pod stołem tkwił wbity majcher.
– Wojna idzie? – spytał Leon, stając w progu. – Oby nie – dodał ironicznie, wskazując na smętne resztki kolacji. – Całe zapasy omeresiłeś.
– Mogłeś przyjść wcześniej. – Oczko wzruszył ramionami. – Zresztą, gościa mieliśmy. Musiałem coś na stole postawić. Taki zwyczaj.
– Zostało coś dla mnie, panie gościnny?
– Myślałem, że w Staszowie kuszałeś. Kaszanka jeszcze jest na piecu. Zresztą, odechce ci się jeść. Siadaj i słuchaj. Po wsi plątał się Magiera. Hint z niego żaden, nawet wszy w kożuchu nie znajdzie, ale ludzi blatować próbował. Na spytki brał, ruble wciskał. Pytał, czy kto obcy się nie kręci… Takie wiesz, skiełowskie gadanie do carskiego luda. Gorzej, że na dobry grunt trafił. Z Myronem się spiknął, kowal ma długi spore, odkąd warsztat ulepszył. Mogą być curesy, jak się złasi na carskie kopiejki.
Tabakiera wyjął nóż wbity pod stołem i pokroił na skibki resztę chleba. Wytarł zastygnięty w brytfannie tłuszcz. W milczeniu nalał do szklanki ostatek wódki i wychylił duszkiem zawartość szkła. Zakąsił i podnosząc na wysokość oczu kromkę, rzekł zafrasowanym głosem:
– Chasena może być z tego niezgorsza. Kowal mordę na kłódkę musi trzymać, bo umoczony jest na równi z nami. Nie na darmo mu farmazona wstawiłem i kazałem punce na każdym klamocie stawiać. Uwierzył, że to innych blatnych przekona do jego szpeja. Pogadam z nim jutro. Lewe flepy będziemy mieli najdalej za trzy dni. Poślemy miglanca Pikula do Grażyny i spotkamy się w jakimś prawilnym miejscu. Mandżur kupimy po drodze. Najdalej za tydzień zaczniemy kanikuły.
– Brzmi rozsądnie. Przycupniemy na parę dni i hulaj dusza, diabła nie ma. Jak papiery prawilne to i na koniec świata można jechać. Ameryka – rozmarzył się Maniek. – Tam człowiek wie, że żyje.
Leoś się uśmiechnął i odparł:
– Tak daleko się nie wybieramy. Brykniemy nad morze. Koleją do Warszawy, później Gdańsk i Sopot. Kto wie, może i Berlin…
– A w tym całym Sopocie, to co prócz remantyzmu można znaleźć? – Mina Mańka była daleka od entuzjazmu.
– Reumatyzm nie remantyzm ciapciaku. Wanny zdrojowe tam są prima sort. Wreszcie się porządnie wyszorujesz łapciuchu. To kurort pierwsza klasa, hrabie z Warszawy tam kałduny moczą.
Maniek odął się dumnie i wyrecytował dziecinną rymowankę:
– Za ciapciaka kapeć w ptaka, za łapciucha dyszel w niucha. Wykąpać to ja się mogę w rytwiańskich stawach. Przy okazji jakąś rybkę przyniosę do bimberku. Niech tylko św. Jan wodę ochrzci, brykniemy się nad wodą posiedzieć.
Tabakiera spojrzał z politowaniem na kompana.
– Maniuś, tam ze wszystkich stron bogate frajery się zlatują. To jeden wielki dom gry. Do obrazków masz rękę, jak się uda zrobimy kilka ustawek i za czas jakiś wrócimy bogatsi o niezły sarmak.
– Po ciekawości, zanim cię wykpię, powiesz, skąd ci ten cały Sopot – rzekł dociekliwie Oczko – przyszedł do puściochy?
Leon wyjął zza parkana złożoną gazetę i rzucił na stół.
– Leżała u Wójcika na stole. Jakiś skieła ją zostawił. Czytaj tu. – Wskazał palcem na artykuł.
Maniek podkręcił światło lampy, zogniskował wzrok na płachcie gazety i zaczął półgłosem czytać:
„Samobójstwo obywatela Cesarstwa Niemiec. W Sopocie, w Bałtyku utopił się kupiec Karol Flejszer, stały bywalec Sopockich jaskiń gry. Pozostawił on w mieszkaniu swojem list, w którem opisał sposób popełnienia samobójstwa oraz zostawił dyspozycje co do podziału resztki majątku. Zwłok topielca na razie nie znaleziono.”
Gdy skończył, pokiwał w zadumie głową. Podsunął Leonowi papierośnicę. Przez chwilę w milczeniu ćmił dulca. Raz jeszcze przeleciał wzrokiem artykuł i oświadczył:
– To może wypalić. Mam parę zrobionych talii, jak trzeba będzie to się po drodze coś spreparuje. Tyle że tam mogą być lepsze miglance. Zarobimy albo i nie.
– Jest ryzyko jest zabawa – zarechotał Tabakiera. – Jak idziemy na dolinę, to wiesz, że zawsze będziesz miał farta? Na każdej robocie wisi nad nami cień kraty. Blatny w łóżku nie umiera.
– Co będzie, jeśli wrócimy z podwiniętą kitą?
– Obsmyczymy kolejnego kolektora i wrócimy się odegrać. Lepiej będzie przyjacielu, jeśli wywleczesz ze studni jakąś flaszkę. Wypijemy na fart.
Na zakąskę Maniek naprędce zrobił placki kartoflane. Pacałacha przeciągnęła się prawie do rana. Wspólnicy snuli plany na przyszłość. Pili za tych co w cieniu gniją i za pechowców, których piasecki przytulił. Było już dobrze po pierwszych kurach, gdy pokazało się dno w butelce. Maniek postawił stopkę dnem do góry.
– Wiesz Leoś, o czym tak naprawdę marzę? – spytał cicho, patrząc przyjacielowi w oczy. – O dwóch rzeczach – ciągnął, nie czekając na odpowiedź. – Chciałbym, żeby ten cały wyjazd był złotym strzałem, robotą życia.
Leon pokiwał głową. Nie patrząc na Oczkę, ze wzrokiem wbitym w resztę wódki w stopce rzekł głucho:
– Każdy o tym marzy, ale mało kto ma tyle fartu. A druga rzecz?
– To o wiele trudniejsze. Chciałbym, żeby Grazia odpuściła żałobę po Judce. – Głos Mańka przeszedł w ledwie słyszalny szept. – Oddałbym za to wszystko.
– Z fartem bracie, będzie prawilnie. Zobaczysz, wszystko się ułoży.
– Z fartem. Bida musi pofolgować. – Oczko ukradkiem otarł rękawem łzy. Wstał od stołu i chwiejnym krokiem ruszył w stronę wyrka.
– Szlumeruj Maniek, jutro nowy dzień, będzie lepiej. – Leon zdmuchnął płomień lampy i oparł głowę o stół.
Po chwili w izbie rozległo się zgodne chrapanie dwóch gardeł.
Opis zdjęcia:
Zdjęcie czarno białe. Kadr z serialu Jana Rybkowskiego p.t. Chłopi.
Fotografia przedstawia dwóch żandarmów Carskich idących przez brzozowy las. Niższy z policjantów ubrany jest w białą, służbową pelerynę z pod której wystaje ostrze szabli. Wyższy z funkcjonariuszy ma założony na mundur stary chłopski kożuch. Przedstawiciele prawa wyglądają niechlujnie, sprawiają wrażenie niezainteresowanych służbą. Można określić ich jako ofermy kompanijne.

Dodaj komentarz