Motylek

Kadr z komedii obyczajowej pt. Nikodem Dyzma. Reżyseria Jan Rybkowski (1956 r.). Fotografia czarno biała przedstawiająca dwóch mężczyzn pijących alkohol. Sądząc po skromnej zastawie stołowej, libacja odbywa się w podrzędniej knajpie bądź melinie. Mężczyzna z lewej strony to typ niechlujnego pijaczka, człowieka z nizin społecznych. Towarzyszy mu elegancko ubrany kompan. W tle widzimy nieostrą postać kobiecą.
Maniek krytycznym spojrzeniem obrzucił podwórze. Koślawy stół ustawiony  obok okna lśnił bielą prześcieradła, które dzień wcześniej zawinął ze sznura w Staszowie. Za zastawę służyły różnej wielkości, wyszczerbione talerze. Angielki z grubego, ciętego w romby szkła czekały na chłodzący się w studni bimberek. Pod lnianą ścierką rysowały się kuszące kształty szynki i pęta kiełbasy. Oczko z uczuciem dobrze spełnionego obowiązku klapnął na krzesło i oparł się o rozgrzaną ścianę chałupy. Wolnym ruchem zdjął czapkę, założył rękę za głowę i wystawił twarz do słońca. Zdawało się, że natura chce wynagrodzić ciężki zimowy czas i trudy głodnego przednówka. Bez kwitnący opodal winkla pachniał oszałamiająco, ptaki z całych sił wyśpiewywały wiosenną pieśń. Słońce przypiekało niczym w lipcu.
– Taak… – Oczko westchnął z lubością. – Zabalujemy dzisiaj niezgorzej.
Coś zaszurało w kącie podwórza. Maniek leniwie odwrócił wzrok. Przez podwórze dostojnie kroczył wielki, ryży kocur z ubitym kretem w pysku.
– Szaszka łapciuchu, nie budź pana – mruknął sennie Maniuś. – Co to – zogniskował wzrok na zwierzaku – wpisowe na pacałachę przywlokłeś? – prychnął krótkim śmiechem.
Zwierzak, nie zwróciwszy najmniejszej uwagi na swego człowieka, zniknął w gęstwie porastającej obok płotu.
– Przyjdzie kozioł do woza – sarknął Maniek, odprowadzając wzrokiem pupila. – Rycyny ci ruda franco naleję do michy, a nie mleka. Karwasz! – zaklął, spostrzegłszy brudny, tłustawy odcisk palucha na szklaneczce stojącej na stole. Zdegustowany podniósł kielonek i chwycił za obrus, by doczyścić szkło. Zatrzymał się w pół ruchu.
„Szkoda tego” – pomyślał, mierząc wzrokiem śnieżną biel materii.
Zdecydowanym ruchem wysupłał zza paska spodni róg koszuli, rozejrzał się czujnie po obejściu i strzyknął śliną na angielkę. Po chwili wercowania rubaszką szkło lśniło niczym kryształ. Zadowolony Oczko odstawił stopkę na miejsce. Przerwał na chwilę upychanie koszuli w portkach i zmarszczył brwi, spoglądając na nie pierwszej świeżości materiał. Zdecydowanym ruchem wstał z krzesła i przestawił szklankę na drugi koniec stołu.
– Los zdecyduje, komu to przypadnie – zarechotał i zamachał do Leona, który wyłonił się zza zakrętu drogi. – Ciebie to tylko po śmierć posłać, warzyłeś to piwsko czy co? – huknął wesoło, gdy kompan wszedł na podwórze.
Tabakiera z ulgą zdjął z pleców pęto przytroczone do niewielkiego wózka. Cisnął dyszlem o ziemię, odrzucił derkę kryjącą zawartość rozklekotanego pojazdu i z wysiłkiem przeniósł baryłkę na przygotowany wcześniej kozioł. Cały czas milcząc, zanurzył się w sieni domu i po chwili wrócił z niewielką pompką. Wprawnym ruchem wybił czop z baryłki, zamontował nalewak i wziął ze stołu szklankę. Maniek zmarszczył brwi, widząc, że jego kompan sięgnął po czyste szkło.
– Odezwiesz się, czy będziesz się kręcił jak Szaszka do srania? – burknął zaczepnie.
Leon nalał piwa, wypił duszkiem zawartość szklanki, otarł usta i sapnął z ukontentowaniem. Spojrzał z uśmiechem na druha i rzucił na stół pękaty mieszek.
– Po pierwsze, nie fuc jak pleban na kazaniu – powiedział. – Jakbyś w pijanym widzie nie utopił w studni kranu, nie byłoby chaseny z pompką do piwa. Po drugie, zeszło mi ździebko dłużej, bo dolator się trafił, grzech było nie skroić. Jakbyś poszedł ze mną, a nie bawił się w kuchtę i pannę do wszystkiego, bylibyśmy wcześniej. A tak musiałem radzić sobie sam.
– Skroiłeś pacjenta na wariata? Bez tycera i konika? – Oczko w zdumieniu uniósł brwi. – Ty? Prima fachura poszedłeś na robotę jak pierwszy lepszy frajer? Do cienia ci śpieszno? Zgłupłeś na starość?
– Stary, nie znaczy, że głupi. – Leon z politowaniem spojrzał na druha. – Dobrałem wspólnika do sprawy i zrobiliśmy prima robótkę. Dostaw jakieś krzesło, gościa będziemy mieli.
– Kogo? – zainteresował się Oczko.
– Będziesz pan zadowolony. – Tabakiera mrugnął okiem. – Motylkówna do nas przyfrunie.
Mańkowi błysnęły oczy. Jak na sprężynie zerwał się na nogi i zniknął w chałupie. Po chwili wyszedł, taskając wyściełane aksamitem krzesło. Leon klapnął na miejscu Mańka i obserwował krzątaninę wspólnika. Nie było tajemnicą, że Maniuś wzdycha do Grazi Motylek. Polał sobie kolejną szklankę chłodnego piwa.
– Mogłeś mówić wcześniej, że Grażyna przyjdzie. Ochędożył bym się ociupinkę, gębę ogolił, łachy zmienił – gderał, lecz w jego głosie słychać było nieukrywaną radość.
– Na łeb ci chłopie padło? Skąd miałem wiedzieć, że dolator się trafi? Przewidzieć, że Motylkówna pomoże? Jakbym potrafił takie rzeczy zgadnąć, byłbym nie doliniarzem tylko pudlarzem. Cyfry na rozecie bym zgadywał i kasy otwierał jak drzwi do wygódki.
Zdyszany Maniek klapnął ciężko na jedynym wolnym miejscu. Niemal w tej samej chwili zerwał się niczym dźgnięty szydłem i kurcgalopkiem ruszył w stronę furtki. Uśmiechnięty od ucha do ucha rozłożył szeroko ręce. Otworzył furtkę, wykonując jednocześnie szarmancki ukłon.
– Prosimy, prosimy szanpanią, czym chata bogata, prosimy – szczebiotał niczym sztubak na pierwszej randce.
– Z fartem chewra! – Grażyna pokiwała wesoło dłonią. – Tym chata bogata co ukradnie tata! Wy, widzę, fart mieliście! – Wyszczerzyła zęby.
Leon podniósł się z miejsca, by przywitać się ze wspólniczką.
– Z twoją pomocą Motylkówka – powiedział.
Grazia zmarszczyła nos i wyciągnęła ostrzegawczo palec.
– Wiesz, że nie lubię, jak tak do mnie mówisz – rzekła z udawanym gniewem. – Słówko wróblem wyleci i będę miała porobione jak córka starego Jemgi.
Leon uspokajająco uniósł dłonie.
– Spokojnie Grażynko. Nie będzie Motylkówny, wystarczy nam Jemgówna. Faktycznie, niepotrzebnie kłapałem gębą, przykleiła się ksiwa do dziewuchy. Siadajmy do stołu, piwo się grzeje.
Leon wziął ze stołu szklankę, by napełnić ją piwem. Oczko smętnie wpatrywał się w pozostałe na stole naczynie, które wcześniej wercował o rubaszkę.
– Karma wróciła – mruknął pod nosem.
– Co tam mamroczesz? – zainteresował się Leoś.
– Mówię, że karma przednia to i picie musi być prawilne. Daj te pizdryki. – wskazał na angielki. – Do browara najlepsze grube szkło!
Po chwili na stole zagościły wielkie, kryte cynowymi kapturami kufle. Leon i Grazia z uznaniem obracali w rękach ciężkie, zdobione naczynia.
– Śmialiście się, jak nakirany dla zakładu potok zrobiłem? Śmialiście? – perorował Oczko. – A tu siupryza, kufle się przydały. Jak prawdziwe puryce będziemy pili. Widzisz te trzy łby i rogatą kobyłę? – Maniek podsunął kufel Leonowi pod nos i wskazał na herb wyryty na przykrywce. – To szkło od Rotszyldów! – Concordia Integritas Industria – wydukał, czytając napis na herbowej szarfie. – Wiesz, co to znaczy panie karmannnik?
– Że z ciekawości kocimordy dostaniesz – odparł wesoło Leoś. – A tak po prawdzie niedouczona lebiego stoi tu drukiem wyryta największa tajemnica świata!
Widząc zdziwioną minę kamrata, konspiracyjnie zniżył głos i pochylił się nad stołem.
– Piwo pij zimne… – wyszeptał, rozglądając się wokół.
– Panowie. – Grażyna ledwo stłumiła śmiech, widząc rozczarowanie na twarzy Mańka. – Zgoda, jedność i pracowitość! To tylko może nas uratować. Pijmy. Za chewrę!
Pacałacha trwała w najlepsze. Grazia, nie mogąc dorównać w tempie i doświadczeniu swym gospodarzom, odstawiła piwo, skupiając się na jedzeniu. Szło jej to równie dobrze jak Mańkowi i Leonowi chłosta. Oczko rozparł się na krześle, poluzował pasek i z błogością beknął.
– Takie życie to ja rozumiem! Najedzony, dopity i cały świat mam głębokim nieporozumieniu. Nie przymierzając, jestem teraz szczęśliwy niczym Car batiuszka na złotym stolcu.
Zamroczona Grażynka parsknęła śmiechem.
– To błaga… błagarodie Mikołaj zło… złotem sra? – wydukała niewyraźnie.
– Stolec to też tron, nie sprowadzajmy wszystkiego do poziomu ekskrementu. – Leon przeczochrał czuprynę i skupił zamglony alkoholem wzrok na dziewczynie. – Zakąś czymś szubraczka, bo cię haberbusz rozkłada – dodał, podsuwając salaterkę z wieprzowymi nóżkami.
Oczko sięgnął po leżący na stole mieszek. Zdziwionym wzrokiem spojrzał na ołowianą pieczęć zaciśniętą na szpagacie związanym na sakiewce.
– Kogo wy właściwie obrobiliście? – spytał zdumiony.
– Olechtoła – wybełkotała Motylek. Łzy stanęły w oczach dziewczyny, czknęła i łapiąc się za usta, niepewnie ruszyła za róg domu oddać to, co zjadła i wypiła.
Tabakiera i Oczko odprowadzili ją wzrokiem.
– I poszło w pizdu! Dziewczyna ma zacięcie, ale brak jej wprawy – powiedział Maniek, kręcąc głową. – Może pójdę, pomogę, włosy przytrzymam, żeby nie zamajaczyła.
Podniósł się niepewnie z krzesła, przytrzymując stołu. Leon chwycił go za ramię i przycisnął z powrotem na miejsce.
– Zostaw bracie, czasem kobieta powinna być sama.
Zza węgła rozległ się kolejny zduszony pomruk.
– Męczy się bidulka. Podobno tam, gdzie klawa panna zwomituje, maciejka ślicznie rośnie. – Oczko pokiwał głową z zadumą. Jego zamglony wzrok ponownie padł na sakiewkę. – Tak w ogóle to co ona majaczyła? Kogo trafiliście?
– Kolektora. Szułan na urzędzie podatki po Staszowie zbierał. Razem z dwoma stójkowymi do knajpy Wójcika poszedł gardzioł spłukać z kurzu. Sprawdź, ile trafiliśmy.
Maniek przeciął sznurek i cisnął carską pieczęć w wysoką trawę. Na blat stołu sypnęła się struga złotych i srebrnych monet. Na okrasę wyturlały się zwitki banknotów. Wspólnicy milczeli chwilę zdumieni.
– Gruby łup – rzekł w końcu z podziwem Oczko. – Za tą pulę możemy skromnie rok przebidować. Feler taki, że teraz hinty będą latały, jakby im kto zadki opodeldokiem posmarował.
Leon skinął głową i powiedział:
– Pasuje się gdzieś skitrać na parę tygodni. Strzeżonego skieł nie strzyże.
– Co proponujesz?
– Lepiej dwa wojtki pobalować niż rok dziadować – zrymował Tabakiera. – Jedźmy na małe kanikuły. Mamy lewe flepy, jutro pójdę do miasta sprawdzić, czy poruta sroga. Przy okazji wstąpię do Sulisza. Grażynie bumagi wyrobi. Ruszymy w świat jako mąż, żona i szwagier.
Maniek aż klasnął z radości.
– Bracie, ty masz łeb nie od parady! Kropniemy się do Krynicy! Do wód, kto bogatemu zabroni? Albo wiesz, lepiej nad morze, ja nigdy morza nie widziałem. Gór mam aż nadto. Trzy lata w Wiśniczu mi starczą. Kanikuły, kanikuły, będzie bimber i praguły! – Maniek rozdarł się na całe gardło.
Na dźwięk jego ryku w oddali rozszczekały się psy.
– Przymknij się Maniuś, bo pragułki będziesz na spacerniaku odstawiał! – syknął wściekle Leon. Rozejrzał się po pobojowisku na stole. – Myślę, że czas uderzyć w kojo. Jutro porozmawiamy na spokojnie.
– Masz rację. – Skruszony Oczko wstał od stołu i chwiejnie pożeglował w stronę drzwi.
– Gdzie? – Tabakiera zatrzymał w pół kroku przyjaciela. – Zapomniałeś, że gościa mamy? W drewutni się przekimamy. Majowe noce ciepłe, wszy kataru nie dostaną. W chałupie panna się drzemnie. Chodź, poszukamy Grazi, nie honor kobietę w opałach zostawić.
Motylek siedziała na odwróconym, spróchniałym cebrzyku. Trzymała się rękoma za głowę i cichutko popłakiwała.
– Szto słucziłos? – Maniek uklęknął obok dziewczyny i delikatnie odsunął jej z czoła rozpuszczone włosy.
– Zostawcie mnie – chlipnęła Motylek. – Zblamowałam się, nie powinnam się tak zaprawić.
– Spokój w głowie maleńka – rzekł Tabakiera. – Prześpisz się i rano wstaniesz jak skowronek. W studni mamy w kamionce ogórki na suszaka, bimberek na klina. Zapoimy, zakuszamy, podzielimy szmokt i… Mamy dla ciebie propozycję wspólniczko.
Grazia wytarła nos w rękaw, przetarła załzawione oczy i spojrzała na przyjaciół podejrzliwie.
– Nie myślicie chyba stare capy, że będę z wami spała?
– Nie, gdzieżby, coś ty Grazia, jak to tak? Nie piernicz! – Maniuś i Leon prześcigali się w zaprzeczeniach, machając gwałtownie rękoma. – My w drewutni kimniemy!
– Nno – czknęła Motylek. – Żebby wam jakieś kosmate sprawy do łbów nie przyszły. Oddawać kitoki i wytrychy!
Odebrała od chewry statki i ruszyła niepewnie w stronę drzwi. Maniek powiódł za dziewczyną tęsknym wzrokiem, po czym skierował się w stronę szopy. Po chwili Leon został sam na skąpanym w księżycowym blasku podwórzu. Uśmiechnął się zwycięsko.
– Jak dzieci – mruknął, słysząc, jak Maniek podśpiewuje pod nosem, moszcząc się w szopie się do snu. – Kryzysowe kirusy – mamrotał, chwiejnie wstając. Zatoczył się i w ostatniej chwili złapał za róg stołu. Ciężko klapnął na zydel.
Z mroku wyłonił się kocur. Mrucząc przymilnie, usiadł naprzeciwko Leona, oczekując poczęstunku.
– Kto jest tromf? Kto został na placu? – Leon powiedział do Szaszki i powiódł wzrokiem po stole. Odłamał kawał kiełbasy, włożył wędlinę w pajdę chleba i wlał resztę piwa do kufla. – Śpijcie lebiegi, pan Leoś was popilnuje.
Opis zdjęcia:
Kadr z komedii obyczajowej pt. Nikodem Dyzma. Reżyseria Jan Rybkowski (1956 r.).
Fotografia czarno biała przedstawiająca dwóch mężczyzn pijących alkohol. Sądząc po skromnej zastawie stołowej, libacja odbywa się w podrzędniej knajpie bądź melinie. Mężczyzna z lewej strony to typ niechlujnego pijaczka, człowieka z nizin społecznych. Towarzyszy mu elegancko ubrany kompan. W tle widzimy nieostrą postać kobiecą.

Dodaj komentarz